Upolowaliśmy mamuta czyli taniec z córką jako reminiscencja czasów pierwotnych.
To jest już rytuał, stały element dnia, jednak mam wrażenie, że ocieramy się w tym o jakąś reminiscencję czasów pierwotnych, kultywując niejako plemienne zwyczaje. Bo do czego porównać mój codzienny taniec z Olką, podczas którego wymachuję kompulsywnie rękoma, podskakuję jak na węglach i śpiewam jakbym w zapomnianym języku prosił o deszcz?
Olka ma 86cm wzrostu, ja 189, ona niecałe dwa lata a ja trzydzieści. Ją to tłumaczy, mnie tłumaczy ona, no i może jakaś nieświadoma cząstka pamięci zbiorowej, która każe mi zachowywać się jak człowiek pierwotny. Bo przecież nie współczesny.
Mamy ulubioną piosenkę (patrz niżej), jest pierwsza na płycie, która zawsze jest w odtwarzaczu. Olka włącza ją sama, robi ‚cyk’ i już po pierwszych dźwiękach podskakuje zaczynając nasz taniec. M. potrafi się wykręcić, ja nie mogę. Później śmieje się z nas głośno, a czasem udaje, że wcale, choć raczej śmieje się nie tyle z nas, co ze mnie, i wtedy ja sam patrzę na siebie i widzę w swoich ruchach koczownicze zwyczaje, jakbym tańczył przy ognisku po upolowaniu mamuta.
Nie wiem czy wszystkie córeczki to mają, czy tylko moja, co sprawia, że taniec zaczyna mi się podobać. Patrząc na mnie jednak, M., coraz mniej podoba się perspektywa tańczenia ze mną. Powtarza tylko wzdychając: musimy się zapisać na naukę tańca.
Zdjęcie: Jeremy Stanley