Przepraszam za tak dziwne pytanie, ale czy u was jest teraz jakiś murzynek?
Całe zdarzenie rozgrywało się w małej wsi, pod małym miastem na wschodzie Polski; był słoneczny letni dzień, trwały sianokosy jak z obrazu Bruegela albo Kossaka, tyle że współczesne, na modlę XXI wieku.
Wpadł na podwórko po południu, niby przypadkiem, zagaił jakąś rozmowę z moim tatą, to o biznes, to o dzieci, szybko jednak okazało się, że przyjechał z jednym tylko pytaniem, w którym było czuć głębokie napięcie: przepraszam za tak dziwne pytanie – przełknął ślinę zmieszany – ale czy u was jest teraz jakiś murzynek?
Zanim napiszę, co było dalej cofnijmy się na chwilę w czasie. Rok wcześniej moja siostra wyjechała na kilka tygodni do Senegalu na misję. Pomagała przy budowie i prowadzeniu szkoły, a przede wszystkim pomagała polskim siostrom zakonnym, które prowadziły misję od przeszło dwudziestu lat. Rok później, jedna z sióstr zakonnych przyjechała do Polski na rekolekcje. Zabrała ze sobą Hamadou, 13 letniego chłopca, chorego od urodzenia na HIV. Mama Hamadou zmarła podczas porodu, ojciec zmarł niedługo po niej. Siostra zakonna opiekowała się chłopcem jak swoim synem. W trakcie ich pobytu w Polsce razem z moją siostrą ustaliły, że Hamadou spędzi dwa tygodnie u nas. Tydzień u mnie w Warszawie, i tydzień u rodziców na Lubelszczyźnie.
Hamadou spędzał czas na wsi pod opieką całej rodziny, tata angażował go w codzienne obowiązki przy koniach, ciocia z wujkiem wpadali aby się nim opiekować w ciągu dnia. Sąsiedzi przynosili dla niego jajka i mleko. Czasami śmialiśmy się widząc, jak Hamadou leży na kanapie przed telewizorem, a moja mama masuje mu stopy. Towarzyszył jej przy przygotowaniu każdego posiłku zachwalając jej kuchnię, mama moja zabierała go na przejażdżki rowerem po okolicy – siadał na kocu rozłożonym na bagażniku nad tylnym kołom roweru i ruszał w podróż po polskiej wsi.
Wracając już do spotkania na podwórku i pytania, które padło, tata ze spokojem odparł jak się sprawy mają, że owszem, jest u nas chłopiec z Senegalu, ma trzynaście lat i pewnie o niego tutaj chodzi.
Dzięki Bogu! – odetchnął głęboko taty znajomy, i widać było, że zeszło z niego całe napięcie, a twarz mu się rozjaśniła. Bo widzisz – zaczął wyjaśniać po chwili – moja mama, wróciła do domu cała roztrzęsiona, położyła się na łóżku i mówiła, żeby ją do wariatkowa zawieźć bo zwidy już ma na starość. Nie mogliśmy jej uspokoić, powtarzała tylko, że murzynka widziała, że jechała rowerem i zobaczyła twoją żonę – mówił do mojego taty – i że gdy ją mijała to pozdrowiła ją, ta jej odpowiedziała i wtedy ona zobaczyła tego murzynka na bagażniku, i tak nią ten widok wstrząsnął, że ledwie do domu dojechała. Nie mogła dojść do siebie i w końcu zawieźliśmy ją do szpitala, tam okazało się, że ona załamanie nerwowe przeszła!
Chwilę jeszcze rozmawiali śmiejąc się z zaistniałej sytuacji, i za chwilę kolega taty pospieszył do domu z dobrą nowiną, że oto widziany murzynek istnieje naprawdę, tutaj, na lubelskiej wiosce.
Morał jaki płynie z tej historii jest taki, że czasami świat, jakkolwiek dziwny by się nam nie wydawał, jest w istocie taki, jak go rzeczywiście widzą nasze oczy.